...bynajmniej nie chodzi tu o polowanie na Anas platyrhynchos, czy też wygłupy naszego prezydenta i jego brata.
Postanowiliśmy dzisiaj z żoną, że po chorobie trzeba by Młoda przeluftować, tak na półgodziny, co prawda mogliśmy ją wystawić na balkon na te 30 minut, ale gdzie tu frajda.
Szybka decyzja - jedziemy karmić kaczki.
Wracając codziennie z pracy obserwuje mnóstwo osób dokarmiających zwierza nad brzegiem naszej rzeki Kłodnicy.
tfu... ścieku.
Tak, ściek to dobra nazwa dla tego szlamu co przewala się korytem przez Gliwice.
Na brzegu Kłodnicy zimuje stadko chyba 300 sztuk. zleciały się do cieplejszej wody z całej okolicy.
Wpieprzają cały ten syf który wyłowią, jak zrobi się ciepło pewnie wrócą na swoje bajorka, od sierpnia do grudnia myśliwi będą pukać do nich ze swych flint. By potem przyrządzić je z jabłkiem w dziobie.
Jak pomyśle gdzie te ptaszyska żerują to mi się dźwiga. Nie okłamujmy się ale kaczki to takie latajcie świnie. brr
Ale wracaj co tematu.
Wsiedliśmy w autko i pognaliśmy pokazać dziecku "wildlife".
Nawet moja osobista małżona wkreciła się w dokarmianie bydlęciów, ona która jest zajadłym wrogiem wszelakiego latającego drobiu.
Młoda rozbawiła nas okrutnie, podeszła do ptaków,wyciągnęła rączkę z chlebem i powiedziała "Proszę, chleb, am, proszę" To się nazywa kultura osobista.
Dziecko miało wielka frajdę, my poczucie dobrze spełnionego rodzicielskiego obowiązku i postanowienie, że dzikiej kaczki nie ważne przez kogo przyrządzonej po prostu nie ruszę.